I przyszedł ten straszny poniedziałek — ostatni.
Już w drodze wymyślał Felek na fabrykę, tę parszywą budę, gdzie człowiek zdrowie i siły traci. Majstrowie sieczkę mają w głowach. Maszyny rozklekotane. A narzędzia, choć w łeb cisnąć fabrykantowi.
— Aleś wybrał sobie fabrykę, że powinszować.
— Ja ciebie, Felku, nie zmuszam. Poszukaj gdzie indziej roboty.
— Jak zechcę, nie będę się ciebie pytał o pozwolenie.
Idą. Nic nie mówią.
Zaczął się zwykły, poniedziałkowy, szary dzień fabryczny. Stanął Maciuś przy swoim warsztacie i myśli o bajce, którą wczoraj skończył.
„Przeczytam Felkowi, może się uspokoi”.
Bo ma to być bajka, która nawet najgorszych ludzi poprawi. Pisząc ją myślał Maciuś i o ludożercach, i o młodym królu, i towarzyszach więzienia.
I tak sobie myśli o bajce, a ręce same pracują. I nie widzi Maciuś, nie słyszy, co się obok dzieje.
Aż nagle rozległ się krzyk Felka:
— Niech majster sam robi! Myśli, że mnie kupił! Owa, dużo się boję!
A potem:
— Dureń, majster, jesteś! Stary osioł! Pętak!
I jeszcze, i jeszcze.
Aż zamierzył się Felek na majstra.
Maciuś doskoczył, chwycił Felka za rękę.
— Felek, przestań, co robisz?
A Felek pchnął z całej siły Maciusia.
— O Jezu!
— Zatrzymać motor!
— Zdjąć pas!
— Ratunku!
Wszystko trwało zaledwie minutę. Zatrzymano maszynę. Leży Maciuś w kałuży krwi.
— Żyje…
— Po doktora…
Stoi Felek, patrzy, patrzy, oczy przeciera, patrzy. Ale wszyscy się odsunęli od niego — i też patrzą. Każdy boi się ruszyć — cisza — nikt słowa nie powie. Czekają.
Ale był jeden robotnik stary. Przez trzydzieści lat pracy napatrzył się wszystkiego. On pierwszy odważył się głośno powiedzieć, co wszyscy wiedzieli:
— Przepadło…
Leży Maciuś w szpitalu.
Dali mu osobny pokoik.
Operacja się udała: odzyskał Maciuś przytomność. Uścisnął rękę doktora — dziękuje, że jeszcze żyje. Niedobrze byłoby, gdyby umarł od razu. Musi coś jeszcze powiedzieć. Przymknął Maciuś oczy, chce sobie przypomnieć, co jeszcze ma do powiedzenia.
Jest bardzo słaby. Znów zasnął — znów się przebudził:
— Proszę przynieść moje pamiątki.
Pędzi samochód do izdebki Maciusia.
Już wie całe miasto, że Maciuś odzyskał przytomność, że jest nadzieja.
— Uratujemy Maciusia — mówią doktorzy — musi się udać.
Przywieźli Maciusiowi pudełko, gdzie w zieloną zawinięte bibułkę leżały: muszelka, kamyk, zwiędły listek, czarna kostka cukru — fotografia matki, pierścień z brylantem, kolczyki królowej.
Lewa ręka Maciusia była zdrowa. Po kolei bierze to wszystko, ogląda i — uśmiechnął się Maciuś.
Już wie całe miasto, że Maciuś się uśmiechnął.
— Śpi. Obudził się. Pił mleko.
Cieszą się dzieci, cieszą się doktorzy — całe miasto wesołe.
— Maciuś znów gorączkuje.
Smutek.
— Znów gorączkuje.
— Wezwał Felka do siebie.
Myśleli, że zapomniał o Felku. Potrzebny Maciusiowi spokój. Jak zobaczy Felka, może się zdenerwować. Niech będzie w pobliżu, ale go nie wprowadzać. Może zapomni.
A Maciuś zasnął. A co oczy otworzy — patrzy tak, jakby czekał. Aż się doczekał.
— Czy przyjechała już Klu-Klu?
Tak: wczoraj właśnie.
Gdy tylko telegraf bez drutu przyniósł straszną wiadomość, rzuciła Klu-Klu wszystko — i aeroplanem — okrętem — koleją — bez tchu — przybyła do stolicy Maciusia.
Widocznie przeczuł Maciuś, bo głośniej niż przedtem powiedział:
— Zawołajcie Klu-Klu i Felka.
Uklękli przy łóżku Maciusia.
— Felku, nie martw się. Klu-Klu — to moja ostatnia prośba…
Cisza. Zmęczył się Maciuś.
— Weź, Felku, ten pierścień. Klu-Klu niech weźmie kolczyki. Tobie, Felku, trudno tu żyć. Jedź z Klu-Klu. A jak urośniecie…
Zakasłał Maciuś… Na uśmiechniętych ustach pokazała się krew… Przymknął Maciuś oczy — i już nie otworzył…
I już całe miasto wiedziało, że Maciuś umarł.
I kraj.
I cały świat.
Na wysokiej górze bezludnej wyspy pochowano Maciusia. Alo i Ala przystroili grób Maciusia kwiatami. A nad grobem śpiewają kanarki.
KONIEC
Autorstwo: Janusz Korczak (CC0)
Zdjęcie: Victoria_Borodinova (CC0)
Utwór z domeny publicznej
Liczba wyświetleń tego wpisu: 319