Marcinek zostanie tymczasem u nauczycielki, jak się douczy arytmetyki, przejdzie do starszego oddziału.
Nauczycielka jest dla Maciusia-Marcinka bardzo dobra, a chłopców Maciuś drażni jakoś. Próbują i tak, i owak: to powiedzą coś, żeby się roześmiał, to pchnie go który na próbę, czy się bić umie: ten chce się zaprzyjaźnić, żeby mu powiedział, skąd się wziął, co za jeden. A może się rozzłości, a może rozdokazuje później, kiedy się ośmieli.
— Ty się nie bój. Pani ci nic nie zrobi. Nauczyciel — to co innego. A pani dooobra.
„Dooobra” mówili tak, jakby żartowali.
Czekają — niecierpliwią się — a między jedną a drugą próbą — zawsze ktoś rzuci:
— Przybłęda.
Jeden mówi: „cicha woda”, drugi, że „świętoszek”, trzeci: „lizuch”, czwarty: „panienka”.
A Maciuś przypomniał sobie kanarka z klatki i wolne kanarki bezludnej wyspy.
„Tam było tak samo”.
Zauważyła nauczycielka, ale myśli, że się przyzwyczają. Ale raz mu chłopiec umyślnie kajet atramentem zachlapał. Tego było za wiele.
— Niegodziwi jesteście! — krzyczy pani, taka czerwona ze złości jak nigdy. — Czego od niego chcecie? Że więcej od was umie, jest lepszy, więc mu zazdrościcie?
— Czego mamy zazdrościć? Chyba dziurawych butów? — powiedział syn bogatego gospodarza, bardzo dumny ze swej nowej czapki.
Był to stawiak wielki, leń, ale silny, więc choć nie lubili, ale go się bali.
— Pani tak się za nim ujmuje, jakby był narzeczony. A ty czego tak patrzysz?
— Bo mam oczy — odpowiedział Maciuś i lekko się zarumienił.
— A ja nie chcę, żebyś na mnie patrzał.
Wyszedł z ławki, dochodzi do Maciusia. Maciuś wstał, zmrużył oczy.
— Ty oczu nie mruż, rozumiesz?
Maciuś przypomniał sobie bójkę z bezludnej wyspy. Wtedy tak samo czuł coś w sercu, coś w głowie, coś w rękach.
— No, czego patrzysz?
— Bo mam oczy — powtarza Maciuś i rękę położył na ławce obok kałamarza.
— Chcesz się bić?
— Nie chcę.
— Chcesz dostać w zęby?
— Nie chcę.
— To dostaniesz.
— Nie dostanę.
Nauczycielka biegnie na pomoc, ale za późno.
Maciuś dawno się nie strzygł, miał długie włosy. Chłopiec schwycił Maciusia za włosy, pięścią w pierś z całej siły uderzył. A potem głową o ławkę.
— Biją się, biją się! — krzyczy klasa.
Każdy biegnie zobaczyć.
Wbiega nauczyciel taki zły, że strach. A najwięcej na nauczycielkę.
— Co to za nowe porządki! Wytrzymać nie można. W klasie powinno być cicho. Pani pozwala na bójki podczas lekcji. Pani jest za dobra. Ja mam dosyć kłopotów z własną klasą, żeby jeszcze pani chłopców pilnować.
Maciuś słucha uważnie: zmarszczył brwi, ręce w tył założył. Postanowił, że musi nauczycielce dopomóc.
Uspokoiło się. Po dzwonku szkoła się skończyła. Maciuś idzie do kancelarii.
— Proszę pani.
— Czego chcesz, Marcinku?
— Proszę pani, albo mi pani pozwoli spróbować, albo przestanę chodzić do szkoły: bo przeze mnie pani ma niepokój.
— A co chcesz spróbować?
— Nie wiem jeszcze.
Wszedł nauczyciel.
— Co tu robisz? Nie wiesz, że do kancelarii wchodzić nie wolno?
Maciuś wyszedł.
— To nadzwyczajny chłopiec — mówi nauczycielka.
— Pani ma samych nadzwyczajnych uczniów — zażartował nauczyciel — jeden znakomity rysownik, drugi nadzwyczajny arytmetyk. A wszyscy razem nadzwyczajnie rozpuszczone łobuzy. Już dwie szyby w tym roku stłukli.
A Maciuś ręce w tył założył, ma dwie wiorsty do domu. Myśli. Podchodzi do niego właśnie ten rysownik.
— Ty się nie martw — mówi. — Oni się odczepią. Mnie też z początku dokuczali!
— Za co?
— Nie lubią, jak kto umie coś lepiej.
— Dlaczego?
— Chyba z zazdrości. Nie wszyscy, ale kilku, a za nimi reszta. Wiesz: obrazek ci narysuję. Chcesz? Co ci narysować? Tak wtedy opowiadałeś o dzikich krajach. Żebyś jeszcze raz opowiedział, to bym ci narysował Maciusia na bezludnej wyspie.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Przecież Maciuś umarł.
— No to co, że umarł? Rysować można. Czy pozwolą, żebym przyszedł do ciebie wieczorem?
— Zapytam się: pewnie pozwolą. Dobrzy są moi gospodarze. Kupili książki i wszystko. I buty też może kupią.
— No patrz, jaki on świnia. Że ma nową czapkę, to buty dziurawe wymawia. Dobrze, żeś się z nim nie bił. Jego ojciec bogaty. Dlatego się rozporządza, bo wie, że ojciec przyjaźni się z nauczycielem. Ale my go tak nabijemy, że popamięta. Nie w szkole, ale go już przydybamy. Więc pamiętaj o tym obrazku.
— Dziękuję.
Idzie Maciuś, ale myśli.
A śnieg gęsty padał. A im więcej śniegu, tym się pszczółki-myśli w głowie Maciusia żywiej poruszają.
„Byłem królem — myśli Maciuś — rządziłem całym narodem. A teraz nie mogę sobie poradzić z jedną klasą. Mówiłem w parlamencie i się nie wstydziłem, a teraz wstydzę się mówić do chłopców. Rozumiem, dlaczego Franek nie chciał z nimi zaczynać. Najgorsze jest dokuczanie i wyśmiewanie. Chociaż co? Znów powiedzą: «Przybłęda, ma buty dziurawe». Niech mówią. I zawsze jeden zacznie, a inni to samo”.
A na drugi dzień miał już Maciuś cały plan złożony.
Zaraz na pierwszej lekcji wstał, że chce mówić. No więc dobrze. Wstaje, ale tak mówi:
— Jestem znajda, przybłęda i mam dziurawe buty. Więc jeżeli nie chcecie, żebym chodził do szkoły, mogę nie chodzić. Bo po co pani ma mieć przeze mnie przykrości. Zrobimy głosowanie: jeżeli więcej nie chce, to dobrze. Ale jak jeden nie chce, a wszyscy chcą, to już trudno. Nie myślcie, że się boję. Jak się kto chce bić, dobrze, ale nie w szkole. Możemy się umówić, będziemy walczyli przy świadkach. Nauczyciel bije, więc go się słuchają. Ja myślę, że więcej trzeba się słuchać, jeżeli nie bije. I dopóki dzieci nie przestaną się bić między sobą, nie mają prawa żądać, żeby ich dorośli nie bili. Dopóki dzieci nie przestaną się bić i rzucać kamieni, muszą być wojny — i będą sieroty, bo ojców na wojnie zabili. Wiem, że można się czasem pokłócić, ale trzeba się zebrać, żeby było wiadomo, kto ma słuszność: nie trzeba się zaraz bić.
Podczas mowy Maciusia słychać było głosy:
— Ooo, jak się rozgadał.
— Co to za lekcja?
— Znajda chce być naszym profesorem.
— Wariat.
— Niech sobie idzie.
I kiedy Maciuś przerwał i powiedział, żeby podnieśli ręce ci, którzy go nie chcą, więcej niż połowa podniosła w górę ręce.
Maciuś tak powiedział:
— Nie myślcie, że nie słyszę, co pod nosem gadacie, ale nic sobie z tego nie robię. Wstałem i mówię głośno, a oni wiedzą, że nie mają racji, więc tylko burczą pod nosem. Bo są tchórze i nic nie mają do powiedzenia. Więc kto nie chce, żebym chodził do szkoły, niech podniesie rękę.
No i podnieśli. Nauczycielka chciała coś powiedzieć, chciała go zatrzymać, ale Maciuś wziął książkę i zeszyty i wyszedł bardzo prędko.
Już w drodze dogonił go chłopiec, żeby wrócił, że to była omyłka, że wielu nie zrozumiało. On też podniósł rękę, bo myślał, że trzeba podnieść, żeby Maciuś został.
— Zobaczysz, że już nie będą dokuczali. My wiemy, kto na ciebie buntował. No spróbuj, co ci szkodzi? Wróć, Marcin. Sam widzisz teraz, że jesteś dumny. Mówię, że zaszła omyłka, a ty nic. Patrz, jaki ty jesteś.
Maciuś niby słyszy, niby nie słyszy, co mówi kolega. Szkoda mu pani i szkoda szkoły. Ale trudno. Jeżeli nawet w więzieniu go nie chcieli i przepędzili z najcięższego więzienia, jakże go mieli przyjąć do szkoły? Toć wiadomo: umarł Maciuś — więc po co się błąka między ludźmi? Tak mu było dobrze u kiełbaśnika, tak mu było dobrze na bezludnej wyspie, tak dobrze mogło mu być w pomarańczowym ogrodzie królowej Kampanelli, tacy dobrzy byli dla niego zbrodniarze, a teraz tak mu źle, tak mu żal, tak smutno.
Wrócił Maciuś do domu.
„Wypędzili ze szkoły”.
Wyjął z kącika ukryty pamiętnik i zapisał:
„Życie jest gorzkie — powiedział Walenty. Wtedy nie rozumiałem, co to znaczy. Teraz rozumiem.”
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Autorstwo: Janusz Korczak (CC0)
Zdjęcie: Victoria_Borodinova (CC0)
Utwór z domeny publicznej
Liczba wyświetleń tego wpisu: 323