Miał już Maciuś taką naturę, że nigdzie nie było mu źle, byle coś nowego zobaczyć. Więc pierwszy tydzień, choć więzienie było straszne — przeszedł mu prędko. Dozorca krzyczał na niego „psisynu” i groźnie wywijał batem, ale go nie uderzył. Kajdany zdjęli i nawet się trochę wstydził, że jest wyjątkiem. I zbrodniarze już mu się mniej straszni teraz wydają. Jeżeli który zaklął zbyt brzydko, zaraz ktoś się odzywa: „Wstydu nie masz, przy dziecku klniesz, jak ostatnia cholera”. Robią z chleba różne rzeczy i dają Maciusiowi.
— Masz, raku zatracony, baw się.
Chleb do lepienia trzeba długo gryźć w ustach, żeby się zrobił zupełnie miękki bez jednej kruszynki; wtedy można ulepić, co się tylko chciało.
A więźniowie najwięcej lepili kwiaty. Za to Maciuś rozdał w niedzielę swoje papierosy. A wszystko to było jakieś tajemnicze i bardzo ładne, bo nic nie mówili, a wiedział, że go lubią.
„Biedni ludzie — myśli Maciuś — niby są biali, a mało się różnią od ludożerców”.
I bójki ich były dziwne. Pobiją się, pokrwawią, a nie ma w nich złości; jakby się z nudów bili i tęsknoty.
— Jeden los nas bije — usłyszał raz Maciuś.
Długo myślał, leżąc na tapczanie, co znaczy los.
Po tygodniu zmieniono mu celę na lepszą, bo stał w niej piec i nie było tak zimno. Śmieszne się może wydać, że lepsze są cele z piecami, bo w nich nie palono nigdy. A jednak przyjemniej, gdy stoi sobie w kącie, bo jest nadzieja, że może zapalą. Niektórzy więźniowie podobno kradli po kawałeczku, a jak już garstkę węgla uciułał, co czasem dwa miesiące trwało — to sobie wreszcie raz napalił zapałką od papierosów. Bo do dziesięciu niedzielnych papierosów dodawali siedem zapałek.
W niedzielę przez dwadzieścia minut wolno było rozmawiać. Rozmawiali najczęściej o kawie.
— Podobno w tym roku mają dawać po trzy kostki cukru.
— Co rok tak mówią od lat dziesięciu, jak tu siedzę. Może mają dawać, a sami zżerają, psiakrew.
— Czego w niedzielę, chamie, przeklinasz?
— Zapomniałem.
— To nie zapominaj, psiajucho.
Aż naczelnik wyjechał służbowo na tydzień do stolicy. Niby się nic nie zmieniło, a wszyscy się cieszą.
— Naczelnik wyjechał.
Więc co? Tak samo noszą kosze z węglami, tak samo łańcuchy brzęczą, tak samo bat świszcze i nie wolno rozmawiać. Nawet tak samo wywołują co wieczór na rózgi do kancelarii; a jednak jest jakby swobodniej.
I w Maciusia wstąpiła nadzieja.
Pod wieczór rzucił się dozorca na Maciusia:
— A ty co myślisz, żeś lepszy? Myślisz, żeś dziecko? Tu nie ma dzieci, a kryminalni. Kajdany mu zdjęli, to, psubrat, myśli, że szlachcic. Do kancelarii!
Znów krzyczał Maciuś: „Oj, już nie będę, oj, boli, boli!”, znów ławka dostała, że aż huczało. Znów dozorca kazał zemdleć z bólu i zaniósł go nie do celi, ale do siebie.
— Słuchaj, mały, tylko bez bujania, czy to prawda, że jesteś królem?
— Jestem.
— Bo mnie tam wszystko jedno. Nie dlatego mówię, żeś król, ale żeś podobny do synka, który mi umarł. Jedyne szczęście miałem w psim życiu i Bóg je zabrał. A potem przyszło to wszystko. Więc ruszaj na cztery wiatry, rozumiesz, bo jak nie, to…
Z przyzwyczajenia wywinął batem w powietrzu.
— Bo jak nie, to wiedz, że każdy po roku już ma suchoty, a po dwóch latach kopyta wyciąga, rzadko który pięć lat przeżyje, a tylko sześciu mamy, którzy wytrwali lat dziesięć. I to są chłopy jak dęby, a nie takie pisklęta jak ty. Więc ruszaj, psubracie, mówię ci jak ojciec rodzony — i pomódl się tam, na wolności, za duszę mojego dzieciątka, bo modlitwa katorżna i Bogu niemiła.
Wyjął z kuferka ubranie zmarłego jedynaka, a zanim ubrał Maciusia, trzy razy ucałował.
— Takie same miał, psisyn, oczy jak ty i taką samą miłą jak ty mordę.
I zapłakał.
A Maciuś sam nie wie, czy ma się cieszyć, że wolny, co mówić, co robić.
I tak jakoś dziwnie mu się zrobiło, jakby go stąd wyganiano, i objął za szyję rękami dozorcę.
— Poszedł won — odepchnął go więzień-dozorca i wyrżnął batem w ławkę, aż huknęło.
Ale uciec z celi łatwiej niż opuścić twierdzę otoczoną murem wysokim i rowem z potrójną strażą. Tydzień cały ukrywał dozorca Maciusia w komórce. Pod deskami, obok dawnego placu gimnastyki wojskowej. Cztery dni przesiedział Maciuś w starej czatowni na murze więziennym. Akurat były noce księżycowe, nie można uciekać.
Więc dowiedział się Maciuś, co później było. Więc dozorca zameldował w kancelarii, że Maciuś umarł pod batem.
— I po co było tak bić szczeniaka? — krzywi się felczer. — Co będzie, jak sąd się upomni?
— A licho wiedziało, że taki słaby.
— Trzeba się było mnie spytać. Nie mogłeś wiedzieć, boś nie sanitarny. Jeżeli trzymają człowieka uczonego, to właśnie dlatego, żeby się było kogo poradzić.
— Pierwszy raz dzieciaka mi dali.
— No właśnie. I trzeba się było zapytać, jak bić.
— Naczelnik widział pręgi i nic nie mówił.
— Bo naczelnik nie uczył się medycyny. Jego rzecz pilnować porządku, a za życie i zdrowie ja jestem odpowiedzialny przed królem i kolegami. Tak, mój kochany, uczyłem się medycyny u profesora Kapusty, u radcy sanitarnego Kapusty. Łysy był jak kolano, a wszystko z rozumu. Koledzy moi, Virchow i Dżenner — mają pomniki. A ja co? Jak trzeba dać rózgi, to każdy robi po swojemu. A kto musi głowę łamać, żeby papiery były w porządku?
Nalał do szklanki spirytusu, wypił, dmuchnął i pisze:
„Dnia tego i tego — widziałem zmarłego więźnia…”
Jak on się nazywał?
Dozorca powiedział nazwisko wymyślone, pod którym Maciusia zapisano w więzieniu.
„…Krajałem zmarłego. Wzrost metr centymetrów. Wiek lat jedenaście. Na skórze ani w kościach żadnego śladu pobicia i żadnych siniaków nie znalazłem. Skóra gładka, jak potrzeba, więc więzień był dobrze karmiony. W płucach znalazłem dużo dymu od papierosów. Serce zwyrodniałe od wódki. Śmierć nastąpiła dlatego, że więzień w młodości palił papierosy i był pijakiem. Znalazłem serce pijaka, wątrobę pijaka, wszystko pijaka, zgodnie z badaniem Virchowa i Dżennera. Nieboszczyk miał trzy razy szczepioną ospę i otrzymywał różne lekarstwa z więziennej apteki, ale uratować go żadną miarą nie mogłem.”
Felczer znów wypił pół szklanki spirytusu. Podpisał i przyłożył dwie pieczęcie: jedną — izby przyjęć, drugą — kancelarii sanitarnej.
— Na, masz. A na drugi raz, jeżeli się nie poradzisz, to napiszę zwyczajnie: zmarł z pobicia. I będziesz miał kram. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie profesorze.
— No już dobrze, dobrze. Napij się i ty trochę.
— Pokornie panu profesorowi dziękuję.
— Ja tam nie profesor, a zwyczajny felczer. Ale uczyłem się u profesorów. Dwie piątki miałem na patencie: z anatomii i chemii. Wodę pod mikroskopem i powietrze widziałem. Sam radca sanitarny mnie egzaminował. A łysy był jak kolano.
Czytał Maciuś świadectwo, bo mu je dozorca przyniósł do czatowni.
— Czytaj, Maciusiu, a jak ci się znów uda być królem, będziesz przynajmniej wiedział, jak ludzi męczą. Nie jesteśmy najlepsi, to prawda, ale i najgorszym należy się sprawiedliwość.
Te cztery dni, które spędził Maciuś w czatowni, kiedy nic nie mógł robić wtulony w kąt — i tylko słuchał, jak wicher wyje przez otwory okien — porównywał Maciuś z samotną wieżą na bezludnej wyspie — i myślał, czym one do siebie podobne.
A piątego dnia przyjechał naczelnik. Zebrał wszystkich więźniów i krzyczy:
— Jak tu przyjadą i będą pytali, czy był między wami jaki mały więzień — taki chłopak — żebyście powiedzieli, że nie. Rozumiecie? Jeżeli kto powie, że tak, dostanie dwieście batów. A jeżeli powiecie, że nie, to do kawy na Wielkanoc dostanie każdy cztery kostki cukru. Rozumiecie? Nie chcę was oszukiwać: ten mały zbrodniarz dostał się tu nieformalnie. Ale już odesłaliśmy go do innego więzienia. Więc każę wam i rozkazuję, żebyście zapomnieli raz na zawsze, że on tu był. Rozumiecie? Albo dwieście batów, albo cukier.
— Co nie mamy rozumieć. Tylko zawsze łatwiej zapomnieć, jak się coś wypije — mówi najstarszy więzień-delegat.
— Więc dobrze: dostaniecie po kieliszku wódki.
Siedzi Maciuś w swojej czatowni i rad, że przez niego taką mają biedacy uciechę: wódkę dostali.
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Autorstwo: Janusz Korczak (CC0)
Zdjęcie: Victoria_Borodinova (CC0)
Utwór z domeny publicznej
Liczba wyświetleń tego wpisu: 353